Hałdy przelewają się jedna w drugą, tworzą ciężkie, lejące się pnącza spalonych słońcem roślin. Na polu piętrzą się w zwalinę kurzu i pyłu gleby, odrywane w cichości liście buraków cukrowych. Wania i Natasza, opatuleni w ciepłe pałachy i chusty wzorzyste, układają swą mowę ciał pracujących ludzi, swą godność i prawo do życia, wbrew chłodnym już, jesiennym porankom.
„Wania, ty się uwijaj, bo zaśniesz. Coś robił w nocy, nicponiu”. „Cicho babo, komedia to jakaś, kto by te nasze roboty w portrety, w malowidła ustrajał”. „Ej, Wania, panisko w okularach nie wie pewnie, co to za robota, ale uwija się w tych farbach żwawo, ja bym tak nie umiała”. „Bo ty nic nie umiesz, ino byś ciągle gderała”…
W tym momencie pan Leon, mężczyzna już niemłody, podszedł i przywitał się „alagancko”, po ukraińsku: „Dobroho ranka!”. Przez szacunek dla współbraci, rozumiejąc, mimo drabiny społecznej, wspólnotę ludzi z tego samego świata i gliny, a trochę i pewnie z ciekawości, zaczął wypytywać o codzienne sprawy: jak, gdzie i kiedy, a czy w kościele już byli, jak dzieci, czy do szkoły posyłają?
Czas płynął, a farby gęstniejąc, wysychały z wolna na postrzępionych pędzlach wielkiego mistrza aktu środowiskowego, zwanego pejzażem, inaczej żywą i martwą naturą, nie będącą już sceną, symulującą rodzaj natury bliżej nieokreślonej , utrzymanej w kadrze codzienności, dziwnie na pierwszy rzut oka pstrokato pokolorowanej, przerysowanej aż nazbyt sugestywnie, podkreślającej walor estetyczny nad praktyczny zmysł poczciwej pracy.
Burak tkwił w szarej, bruzdami rozdartej ziemi, która miała wyczuwalne tętno i oddech, rytm wyznaczany porami dnia i roku, cykl wybrzmiewający w obopólnym zestawieniu natury i człowieka. Wania i Natasza wyczuwali to dobrze każdym zmysłem. Pan Leon, artysta sławny już i uznany, jakby dopiero się uczył; jakby pragnął wiedzy, której tłumaczenia, z niuansów natury zmysłowej, nie można było przedstawić literalnie.
Pozostawał więc tylko obraz – burak…
Tu Leon Wyczółkowski (*1852 †1936) począł się zastanawiać, jak wybrnąć z prostoty, zarysowanej blichtrem bylejakości, naoczności lapidarnej, w kanonie jakiegoś kiczu. Przeczuwał trudność, ogarniał go strach przed efektem artystycznego trudu, który miał być piękny i odkrywczy, a taki wyraźnie jeszcze nie był i żadna teoria nie potrafi tego stanu rzeczy zmienić. Razem z właścicielami Białej Cerkwi, książętami Branickimi, snuł wielkie plany, co do buraka. Plany natury żywieniowej, ale i ekonomicznej: pozyskiwania z tego prostego buraka cukru na salony. Tu godzi się przypomnieć, że cukrownie w tym rejonie świata były domeną Polaków, właścicieli albo znakomitych zarządców. Aż do czasów bolszewickich… Potem ci polscy właściciele i zarządcy umierali jako „wraga naroda”! Poranek wschodzącego słońca był tego roku jakiś taki „wykwintny”.
Jakby planety, uruchomione nie ludzką ręką, stwarzały prześwit, zwiewnie muskający skostniałe dłonie – chłopów, ich żon, dzieci; księdza, co im błogosławi, chleba, dnia i nocy. Leon Wyczółkowski, uznając swój obraz de facto za szkic, uchwycił to, co chciał uchwycić, co podpowiadała mu natura i co w głębi serca uważał za słuszne. Wziąwszy płótno pod ramię, przemierzając pole buraków, skręcił za mostem kamiennym i drogą w dół, tuż za kapliczką, przy której kasztan zapuścił korzenie. Tam znajdowała się fabryka cukru. Za fabryką, w posiadłości pałacowej wtopionej w liczne stawy i starodrzew, Wyczółkowski zasiada do herbaty i stukając delikatnie łyżeczką, rozpoczyna dyskusję o nadchodzącej rewolucji przemysłowej, snując też marzenia o wolnej Polsce, o sztuce i o jej zadaniach, o wielkiej misji splecionej z celami utylitarnymi. Te rozważania przeciągają się do nocy. Jutro będzie Orka, kolejny obraz na trwałe zapisany w świadomości polskiej. Co trzeba umieć, co zrobić, jakie nauki trzeba pobierać, by wstrzelić się w budowanie obrazami świadomości społecznej i narodowej? Fiolety omszałych bruzd ukraińskich pól wpisują się w tę narrację będącą i zapisem codziennego trudu, i tęsknotą do polskiej duszy.
Malarz skazany jest na to, by malować to, co najprostsze, co ma przed oczami, co bliskie naturze, co swojskie, pierwotne. Wyczółkowski maluje w samym środku pola buraków. Maluje szybko, by uchwycić niepowtarzalną tonację, kolorystykę poranka, w który wkomponowali się Wania i Natasza.
„Natasza, patrz jak ładnie to panisko wszystko wymalowało. To musi być wielki malarz”. „Co ty nie powiesz, dziadzie… Daj spojrzeć… No tak, dalibóg, taki zwykły obraz a taki piękny”. A w tym pięknie oni jak żywi. I tak pomału, dzięki mistrzowi Leonowi, burak rozpoczyna tkliwy okres pieszczotliwych rozmów i cichych szeptów zakochanych od nowa Wani i Nataszy. Po prostu burak… Prostota obdarta z wszelkich trendów salonowej wytworności, bez kompleksów, wkracza w rozmowę między ludźmi.
Tę wiadomość z ukraińskiej ziemi wysyła nam nasz rodak, malarz Młodej Polski, któremu Bóg pozwolił doczekać Polonia Restituta.
Burak to także roślina lecznicza, której właściwości opisuje prof. Halina Strzelecka w Encyklopedii ziołolecznictwa: Wyciągi ze świeżego korzenia stosowane są jako środek o działaniu tonizującym, wzmacniającym, często w chorobach skóry, nerek, w niedokrwistości. Istnieją doniesienia o działaniu przeciwnowotworowym świeżego soku z buraka.
Leon Wyczółkowski. Kopanie buraków (1893), olej na płótnie, 45×70 cm.